Andy



Andy zobaczyliśmy po raz pierwszy po dotarciu do San Salvador de Jujuj. Nad miastem górowały zielone szczyty. Im dalej w górę rzeki Rio Grande, tym mniej roślin je porastało. Bujny las tropikalny ustąpił miejsca kaktusom, te z kolei skałom. Polichromia skał nadawała górom zróżnicowany charakter. Przechodziły od różowego, przez pomarańczowy i czerwony w kolory zieleni i szarości. Każdy zakręt rzeki skrywał nowe krajobrazy. 

Ludzie wyglądają tu inaczej. Duża wysokość upodabnia do siebie mieszkańców Andów i Himalajów. Nieduzi, ze skośnymi oczyma, ciemną skórą, strzelają białym uśmiechem. W czasie karnawału, który w lutym zaczyna się w regionie Salty, w każdej wiosce urządzane są w weekendy festyny. Na scenie w centrum wiosek grają lokalne orkiestry, w których prym wiodą bębny i trąbki. Okoliczne gospodynie rozkładają się ze swoimi wypiekami, serami, miodem i przetworami owocowymi. Rodziny rozsiadają się na kocach, z termosami z gorącą wodą i kubkami z mate, która piją bez przerwy, akurat bez względu na region.

Im dalej w głąb doliny, tym więcej widać też młodych ludzi z plecakami, w niedbałych, ale fantazyjnych strojach, w potarganych lub skręconych w dredy włosach. Pierwszą większą oazą tych argentyńskich dzieci-kwiatów była Purmamarca, wieś na trasie do Salinas Grandes – czyli solnej pustyni. Wszędzie było ich pełno, siedzieli na skwerach i grali na gitarach, tańczyli, lub łapali stopa. Kolejnym takim miejscem był Tucuman. To wioski urocze, choć mocno turystyczne, przy głównej drodze przelotowej autobusów do Potosi w Boliwii. Na prawdziwą oazę hippisów z Buenos Aires (bo to dzieciaki ze stolicy, jak się dowiedzieliśmy) natrafiliśmy w wiosce Iruya. Jest trudna do zdobycia pieszo, bo w promieniu 50 km nie ma specjalnie miejsca do zatrzymania. Dojechanie samochodem osobowym też nie należało do najłatwiejszych. Trzy razy musieliśmy pokonać przejazd przez rzekę. Za każdym razem Paweł sprawdzał wysokość wody, brodząc w niej, i ustalając, czy zaleje nam wydech, czy jeszcze nie. Sama droga to kręta piaszczysta trasa, gdzieniegdzie zasypana kamieniami z urwisk. Ale jeżdżą po niej autobusy. I to wystarczyło, żeby dotarł tu duch młodych. 

Wioska jest niczym zaczarowana, wyrasta na wysokości 3 tys. m.n.p.m., wtulona w okoliczne szczyty. To zdecydowanie najbardziej urokliwe miejsce, jakie znaleźliśmy. Po kilku godzinach spędzonych na trekkingu i leniwym budowaniu tam na skrzyżowaniu rzek, ruszyliśmy na kemping. Ten znajdował się po drugiej stronie koryta. Można tam było dojść tylko pieszo po zawieszonej między brzegami kładce. Wzięliśmy plecaki z potrzebnymi rzeczami i gęsiego pomaszerowaliśmy do naszej bazy. Tylu namiotów jeszcze nigdzie nie widzieliśmy. Kemping miał dwa tarasy, na niższym znaleźliśmy bez problemu miejsce, ale bazowało tu już ze 100 osób. Tym razem żadnych rodzin, żadnej muzyki z radia, żadnych grilli . Zamiast tego zapierające dech widoki, bajzel na stołach i w łazienkach, oraz bardzo artystycznie ukierunkowane towarzystwo. Jedna dziewczyna trochę mówiła po angielsku, inny chłopak ucieszył się, bo by w Polsce, pamiętał tylko Auschwitz. I tak lotem błyskawicy rozeszło się, że są w bazie Polacy z dziećmi. 

Kiedy jedliśmy kolację złożoną z bułek i dżemów: pomarańczowego i śliwkowego, rozmiękczonych herbatą, nasi sąsiedzi smażyli podpłomyki. Kilka osób trenowało żonglerkę, jeden gość sprzedawał ręcznie plecione opaski na dłonie. Atmosfera była sielska. Zosia czuła się bardzo swobodnie, montowało jakąś instalację na pniu ze śmieci znalezionych nieopodal. Ola i Hanka biegały dookoła i się wygłupiały. Potem nastała noc. Od naszego wejścia do namiotów, aż do świtu, rozbrzmiewała muzyka. O drugiej nad ranem wsłuchiwaliśmy się w dziesiątki głosów śpiewające przy akompaniamencie harmonijki i gitary po raz piąty jakiś hiszpański hit. Ziemia drżała, widać były też tańce. Spojrzałam na Pawła, z wyrzutem spytał – No co? Potem ktoś grał koncert na saksofonie. Kiedy już  bardziej zmęczeni pozaciągali zamki od swoich namiotów, na środku placu poranne kołysanki przy bandżo zaczęła diwa o bardzo kojącym głosie. Śpiewała, o dziwo, po angielsku, wprowadzając do każdego utworu trochę autorskich wibracji. Patrzyłam na śpiącą jak zabita Zośkę, i z pewnym żalem myślałam o tym, że to nie ja ruszam w pląs. 

Rano mieliśmy mimo wszystko świetne humory. Wytrzęsłam dziewczyny z namiotu, pytając czy się wyspały. – Co ty mamo, tak wyli że nie dało się spać – powiedziała Olka. – Naprawdę? zapytałam niepozornie. – No to ty nic nie słyszałaś? Oka nie zmrużyłam, mimo że wcisnęła głowę do śpiwora. I tak się śmialiśmy z tych nocnych śpiewów, Az postanowiliśmy się do nich dołączyć. I kiedy wszyscy poza nami jeszcze spali w namiotach, dał się słyszeć wesoły śpiew dzieci i dwójki dorosłych: ‘Kiedy szliśmy przez Pacyfik, łej hej roluj go...’







Comments

Popular Posts