Erg Chebbi, Sahara

Hassan ma 50 lat. Od pięciu lat pracuje jako przewodnik po Ergu Chebbi (szibi – tradycyjna czapka góralska). Jest Berberem, jak większość mieszkańców południowych podnóży Atlasu. Jako jeden z nielicznych – pochodzi z rodziny nomadów. Ludu, który żyje z chowu i wypasu zwierząt. Nowe zajęcie pozwoliło mu na ‘awans’ społeczny. Przeprowadził się na drugą stronę wydm, opłaca rachunki za wodę i prąd, posyła dzieci do szkoły i korzysta z opieki medycznej. Ma dwa wielbłądy, które czasem dołączają do karawany, ale na więcej go nie stać. Dziennie wyżywienie dromadera kosztuje 100 dirhamów. Dorosłe zwierzę zjada na śniadanie 6 kilogramów paszy. Dobrze odżywione, może przetrwać na jałowej pustyni nawet przez tydzień.

Dziewczynki od początku darzą przewodnika zaufaniem, mimo bariery językowej. Nie dają jednak rady spokojnie ustać na widok osiodłanych wielbłądów – pląsają dookoła z radości. – This is Bob Marley – Hassan wskazuje na tego o ciemnej maści, ze zwojem loków na czubku łba. Dzieci nadały zwierzętom jednak swoje nazwy. Jasny i mniej kudłaty wielbłąd Oli otrzymał przydomek Kleopatra, ciemny ogier Hanki został więc Kleopatrixem.

Pierwszego dnia jedziemy w towarzystwie czterech innych turystów, co jakiś czas mijamy kolejnych. Zdarza się, że naturalne piękno pomarańczowych wydm piasku zakłóca wspinający się na nie quad lub jeep. Po zmroku docieramy do obozu na stałe rozstawionego u podnóża najwyższego wzniesienia w okolicy. Hassan, który cały czas szedł pieszo, przygotowuje z pomocnikiem ‘aziz’ – berberyjską herbatę, oraz pyszny tajin z bakłażanami. Pokrzepiający posiłek wydobył z nas trochę energii. Kadżina – pierwsza nowoczesna Marokanka, wyglądająca jak zwykła turystka!, chwyta za djembe i zaczyna wybijać taneczne rytmy. Swobodnie rozmawia w języku berberyjskim, więc po chwili dołącza do niej jeden mężczyzna. Hassan zaczyna śpiewać. W rytm tej dziwnej muzyki dziewczynki oczywiście szaleją po namiocie. Noc jest ciemna, więc wydmy giną w mroku.

Następnego dnia zostajemy sami. Wszyscy amatorzy nocy na wydmach wracają już do hoteli, my ruszamy dalej – w stronę ‘seriru’ – czarnej pustyni. Hassan chowa swoje buty do sakwy, i dalej idzie boso. Przydadzą się dopiero na żwirze. Są to porządne, skórzane mokasyny, które bardzo szanuje. Przeszły już wymianę podeszwy, i nadal służą. Są trochę za ciasne, zwłaszcza gdy trzeba w nie odziać spuchnięte od gorąca stopy. Ale to jedyne, jakie ma.

Temperatura w okolicy południa trochę daje się we znaki, nawet dla Hassana jest za ciepło, ale z pojawieniem się ciemnej od żwiru ziemi ratują nas już podmuchy wiatru. To pogranicze marokańsko-algierskie. Po południu docieramy do samotnego domostwa – jednej lepianki służącej za dom i kilku mniejszych – jako schronienia dla zwierząt. To dom, w którym żyją rodzice Hassana razem z bratem, jego żoną i dwójką dzieci.

Na nas czeka duży namiot, przedzielony workami z piaskiem na pół. Po prawej stronie będzie nasza sypilania, po lewej matka Hassana ma urządzoną przędzalnię. Sprawnymi ruchami przeczesuje napięte włókna, i przeplata je dratwą. Musi uszyć płachtę, która posłuży za nowy dach namiotu. Drobna i szczuplutka, ta siedemdziesięcioletnia kobieta ma w sobie mnóstwo energii. Wesoło zagaduje dzieci i własne wnuki, zaśmiewa się z żartów z synową, ciągle na kolanach tkając pled. Ma pomalowane na czarno oczy, z paznokci schodzi już pomarańczowy lakier. Nigdy nie chodziła do szkoły podobnie jak nie chodziły jej dzieci i nigdy nie będą chodziły mieszkające z nią wnuki. Synów urodziła w szczerej pustyni, sama, w towarzystwie jedynie owiec. Hassan to jej pierworodny, przez większość życia był pasterzem, tak jak oni wszyscy. Odkąd zaczął pracować dla turystów, czasem jej dom staje się schronieniem dla tych, którzy chcą oddalić się od cywilizacji.

Wieczorem wszyscy siadamy w ciasnej izbie bez okien, w której tli się słabe światło żarówki zasilanej baterią słoneczną. W środku jest gorąco, mury lepianki akumulują ciepło dnia. Ojciec Hassana nalewa wszystkim po kolei herbaty, szklanki wyjmuje z oryginalnego pudełka, do którego na koniec je ponownie chowa. Unosi imbryk wysoko , aby napój odpowiednio się spienił. Herbatę przelewa z powrotem do dzbanka, dopiero drugie rozlanie trafia do naszych rąk. Po poczęstunku plackiem wypiekanym na ogniu, kobiety wnoszą dwie misy Kus kusa. Gotował się przez pół dnia, ale jest wyśmienity. Z rodzynkami, warzywami i kurczakiem. Dziesięć osób, w tym trójka dzieci, pochyla się nad jadłem, i łyżkami je ze wspólnego naczynia. Zostaje tylko trochę kaszy. Dziewczynki zaczynają już marudzić, zanosimy je do namiotu przy świetle księżyca, i zaraz sami zasypiamy, przykryci czterema warstwami kocy.

Nazajutrz o świcie pakujemy wielbłądy. Hania tuli się do swojej wybranej ze stada kozy, którą ciągała po obejściu cały poprzedni wieczór. Ola zagląda jeszcze do owiec, wyganiamy z namiotu kota żarłoka, żegnamy się z wszystkimi domownikami i ruszamy w drogę powrotną. Do przejścia tym razem mamy na raz cały dwudniowy odcinek. Dzieci dosiadają wielbłądów same, a my pieszo dotrzymujemy towarzystwa Hassanowi. Zostawiamy za plecami niczym nieskrępowaną wolność. Wracamy do hotelu z basenem, zwykli turyści, Hassan wraca do domu po drugiej stronie, gdzie czeka stęskniona rodzina i nowy telewizor.

Comments

Popular Posts