Marrakesz - czyli wlasciciele na wakacjach

Pobyt w Brukseli, mimo że krótki, wprowadził nas w wakacyjny nastrój. Ma w tym swoją zasługę całkiem przyjemne miasto, ale przede wszystkim przytulniasty dom Michasiów, w którym wszyscy czuliśmy się swobodnie. Przed przylotem do Marakeszu zarezerwowaliśmy sobie nocleg z odbiorem z lotniska. Taki mały luksus, do którego nakłoniły nas mroczne wspomnienia pierwszej nocy w New Delhi. Przedsiębiorczość Hindusów i Arabów wydała się nam zbliżona, i ostatnia rzecz, o jakiej marzyliśmy, to włóczenie się po nieznanym mieście z taksówkarzem, który pod pretekstem np. zamachów bombowych będzie próbował nas ulokować w najdroższym, ale i najbezpieczniejszym hotelu.

Wylądowaliśmy o 9-tej rano, mile zaskoczyło nas 1-godzinne przesunięcie zegarów do tyłu, ju drugi raz – bo w weekend w Europie przeszliśmy na czas zimowy. Za kontrolą paszportową czekała już na nas Maite – francuska właścicielka posiadłości, w której postanowiliśmy się zatrzymac. Małomówna, około 50-tki, ale bezpośrednia i pomocna. Dziewczyny z dużym wow wsiadły do Mitsubishi Pajero. Już wiedzą co jest fajne, chociaż nasz 4x4 mocno je wytrząsł. Pierwsze wrażenie na drodze – jesteśmy w Afryce. Swobodny chaos na trasie, czerwony pyl unoszący się nad drogą, dużo małych plantacji owoców i warzyw, ciemne i przyjazne twarze na motorach i rowerach o funkcji ciężarówki. Inaczej niż w Algierii, inaczej niż w Tunezji, inaczej niż w Indiach. Maite przewiozła nas obok miejscowych manufaktur, takich jak cegielnie, domowe fabryczni ceramiki oraz kramy z wyplatanymi koszami. Souhila, gdzie zmierzamy, to dzielnica na obrzeżach Marakeszu, trochę jak Osowa – wielkie pole, które powoli zjadają kolejne zabudowania w dość nowoczesnym, szeregowym stylu. Jak się potem okazało, wokół budują się już wielkie osiedla bloków, przypominające nasze cztery pory roku, tyko w czerwonym ziemistym kolorze.

Nasz – ni to hotel, ni pensjonat, a raczej wielki ogród z przytulnymi lepiankami, stoi na skraju pustkowia, ogrodzony wysokim murem. W środku oaza – mnóstwo zieleni, kwiatów, szemrze woda ze strumienia na tyłach ogrodu i sztucznych kaskad przy basenie. Wystrój – idealnie łączy kicz i piękno natury, wprowadzając przyjemny Misz masz. Nasza ‘willa’ stoi na końcu małej uliczki, prawie jak w medinie, w środku trzy pokoje w stylu trochę arabskim, trochę berberyjskim, jest na tyle przytulnie, ze dziewczyny uznają to miejsce za nasz tymczasowy dom. Teren wymarzony dla nas – czyli rodziny z dziećmi, jest basen, plac zabaw, duże klaki z papugami i kurami, koty, psy, welony w stawie i dzikie ptaki, które podczas śniadania sfruwają na stoły.

Do centrum dowozi nas autobus nr 27. Dobre miejsce na obserwacje zwyczajów, i obalanie mitów. Tu jeszcze nikt nie jest natrętny, czujemy się swobodnie, może poza Pawłem, który postanowił zacząć się uczyć francuskiego. Kobiety podróżują równie tłumnie jak mężczyźni, czasem zakrywają głowy chustą i noszą tradycyjny strój, czasem odsłaniają całkiem głowy i są ubrane nadobnie ale nowocześnie. Wszyscy są schludni i pachnący, w autobusie nigdy nie śmierdzi. A na ulicach jest nieskazitelnie czysto. To są aspekty których Się nie spodziewaliśmy. Poza tym jest wesoło, kiedy wieczorami wraca młodzież, i widać jak hormony buzują pod przykrywką arabskiego bon ton. Dotyczy to i chłopaków, i dziewczyn, które swoją drogą szybko nawiązują kontakty. Nasze córy zwracały rzecz jasna uwagę, ale starały się nie popisywać, i bardzo szybko zrozumiały podstawowe zasady – nie pokazywać majtek, nie brać do ręki nic co im oferują naciągacze, nie patrzyć prosto w oczy, odpowiadać bonjour i merci.

Plac Jaam El Fna trochę nas rozczarował. Spodziewaliśmy się pewnie placu wokół Mekki, ale skłoniły nas do tych wizji opisy placu jako największego w Maroku, niepowtarzalnego w klimacie i pochłaniającego bez reszty. Plac jest zlokalizowany na południowym krańcu medyny, czyli starego miasta, i wygląda jak szerokie wejście na suki. Jego wielkość zmniejsza się zaraz po zmierzchu, kiedy wjeżdżają nań przenośne bary, zastawiając przestrzeń garkuchniami i stolikami. Dodają też uroku, dzięki nim nad placem unosi się para niczym mgła, spowijająca pozostałe atrakcje placu. A są to kuglarze, klauni i muzycy rozbawiający tłum – dziewczyny zapamiętały pana z kogutem na głowie, poza tym zaklinacze węży, treserzy małp, czarownicy i znachorzy, ale wszyscy jacyś nienachlani, spokojni, cierpliwi. Mniej niż połowa gapiów to biali, widac że jest to również miejsce rozrywki dla miejscowej ludności. Mimo przyjaznej, trochę szalonej aury, nad placem unosi się zgiełk, odgłosy bębnów, piszczałek i nawoływania straganiarzy robią swoje. Dziewczyny po pierwszym wieczorze są trochę przesycone odmiennością, i chcą już wracać do Sopot Siesta Hostel.

Baza poza ścisłym centrum ma jednak zbawienny wpływ, słodkie francuskie śniadanie i skok do zimnego basenu dobrze nas nastrajają. Kolejne dwa dni spędzamy na bezskutecznym dążeniu do pałacu El Baihi, jedynego w medynie domu, który można zwiedzić. Pierwszego dnia, bez mapy! Paweł postanawia nas tam doprowadzić na azymut, a najkrótszą drogą wydaje mu się ta przez suki. Jakieś dwie godziny błądzenia po zaułkach starego miasta i podglądanie różnych rzemiosł i fachów, to nasz rezultat z jednego dnia. Wyszliśmy na drugim końcu medyny, i nie żeby nam się nie podobało, ale zupełnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Na wszelki wypadek przez kolejną godzinę posuwaliśmy się wzdłuż murów w kierunku przystanku naszego autobusu 27, na który przyszło nam czekać kolejną godzinę.

Następnego dnia podjęliśmy kolejną próbę – tym razem już z mapą. Weszliśmy do medyny bramą prze dworcu autobusowym, na którym wycieczkę skończyliśmy poprzedniego dnia. Trasa okazała się bardzo prosta – cały czas prosto, i ulica wewnątrz murów była łaskawie szeroka i nie rozwidlała się zbyt często. Dziewczyny niestety zauważyły, jak śliczny królik, siedzący klatka w klatkę z kurami, został wyciągnięty za uszy, i po chwili obdarty ze skóry. Było im go bardzo żal, i zgodnie przyjęły wersję, że człowiek może zjadać tylko kury, a króliki najwyżej afrykański tygrys. Oczywiście zatrzymywaliśmy się przy każdym kocie, a tych tu nie brakuje. Znów minęliśmy z tuzin stolarzy, garncarzy i krawców, Az W końcu dotarliśmy do murów pałacu El Bachia. Nigdzie nie było widać wejścia, za to były rogatki. Podeszłam żwawo do policjanta – wg. Przewodnika zostało nam na zwiedzanie tylko 45 minut do zamknięcia- i pytam się go, czy to pałac El Bachia. – Tak – odpowiada policjant. – Świetnie, którędy możemy wejść? – pytam się dalej. – Nie możecie – odpowiada policjant – to prywatna rezydencja/ = Jak to – pytam się, machając swoim przewodnikiem, w którym przecież jest napisanie… A kto tu mieszka? – Król – odpowiada policjant. Nie powiem, trochę nas zbił z tropu. Potem zaśmiewaliśmy się z tego dialogu do rozpuku. Okazało się że pałac El Bacha to rezydencja króla, co innego pałac El Baiha, muzeum otwarte dla turystów położone tuż obok placu Jaama El Fna. I chociaż do placu doszlibyśmy już z zawiązanymi oczyma, co z tego, skoro pałac zamykali za pół godziny.

Tak więc został nam do zobaczenia pałac, oraz wizyta w hamamie. Jutro ruszamy do Essauiry, ale Marakesz będzie naszym węzłem komunikacyjnym jeszcze przynajmniej dwa razy, więc wszystko jeszcze możliwe. Tylko ile dni można poświęcić na pałac El Baiha?

zdjęcia na http://picasaweb.google.com/IwonaRusinska/Marakesz#

Comments

Popular Posts