Essaouira

Wyjeżdżaliśmy z Marakeszu przed południem. Na przystanek naszego autobusu do centrum wyszliśmy, celując na godzinę 9-tą rano. Nieoficjalnie numer 27 jeździ o pełnych godzinach, ale przez ostatnich kilka dni przekonaliśmy się, że czasem bywa o wpół do. Ostatniego dnia okazało się że może też przyjechać za kwadrans, jak było tym razem. Władowaliśmy się do wozu po 45-minutowej obserwacji życia wokół przystanku, co było zawsze bardzo interesujące. Był piątek, więc dzieci nie jechały do szkół, a co za tym idzie nie widać było wokół białych mundurków. Ale dzieci owszem, głównie na rowerach, część znała już dziewczynki i zajechała, żeby się przywitać. Kram z naprzeciwka, przypominający bardziej obóz nomadów aniżeli garkuchnię, zaczął się rozrastać o kolejne stoły, widać na weekend knajpa się rozkręcała. Paweł skoczył do sklepiku (przy przystanku musi być sklepik) po tampony. Bardzo się starał wymówić to słowo po francusku, ale na hasło „tą-pą” sprzedawca uśmiechnął się ze zrozumieniem i podał mu chusteczki higieniczne marki ‘Tempo”. Kupił więc colę, to jednak zawsze brzmi tak samo.
Rzutem na taśmę zdążyliśmy na dworzec autobusowy, skąd odjeżdżał nasz autokar do Essauiry. Piękny, z klimatyzacją i rozkładanymi fotelami, szybko zrozumieliśmy że kupiliśmy bilety na transport dla turystów. 170 km pokonywaliśmy 3 godziny, z czego około 40 minut trwał postój przy restauracji w połowie drogi, w środku niczego. Na miejscu przywitała nas chłodna bryza od oceany, oraz biel domów, która po czerwonych murach Marakeszu zmuszała do mrużenia oczu. Tym razem nie mieliśmy żadnej rezerwacji noclegu, postanowiliśmy się zdać na polecane przez przewodnik Bezdroży tanie hoteliki. Ale od wyjścia z autokaru na krok nie odstępował nas sympatyczny chłopak, który zachwalał niedrogi pokój w prywatnym domu, w świetnej lokalizacji itd. Puszczaliśmy jego opowieści mimo uszu, i szliśmy w swoją stronę. Swoją drogą – gorąco odradzamy korzystanie z mapek w przewodniku, nie wiadomo czemu miały służyć, ale z pewnością nie orientacji w terenie. Wreszcie odnaleźliśmy hotel polecany przez przewodnik, 400 dirhamów za pokój dla naszej rodziny to jednak sporo, zwłaszcza po sezonie. Obsługa była zupełnie obojętna, i nie próbowała nas nawet zatrzymać. Mieszkanie o którym ciągle nam opowiadał nasz ‘przyjaciel’, było w sąsiedniej kamienicy, więc Paweł poszedł je obejrzeć. Dziewczynki pobiegły za nim. Kiedy wreszcie po kwadransie Hania pojawiła się, podskakując na schodach i szczebiocząc o papużkach, wiedziałam że decyzja już zapadła. Za 200 dirhamów dostaliśmy pokój na ostatnim piętrze, z antresolą, częścią salonową, i wyjściem na bielony taras, nie jakiś wymuskany, ale z widokiem za milion dirhamów. Ocean i mury miasta w pełnej okazałości. Poza tym kuchnia z pełnym wyposażeniem, co istotnie potania koszt wyżywienia. I miła francuska para sąsiadów.
Ciężko ocenić urodę miasta – wszyscy się nim zachwycają, ale chyba tym co najbardziej ujmuje, jest panująca tu ciepła i domowa atmosfera. Miasto jest niewielkie, a przez to łatwe do oswojenia. Dziewczynki uznały, że niebieska brama numer 30 to nasz kolejny tymczasowy dom. W uliczce na którą się wychodziło, codziennie rano spała ta sama ruda kotka z dwoma kociakami. O tych samych porach rano i późnym wieczorem, już po zmroku, rybacy wracali z łowów do portu. A muezin o szóstej rano i wieczorem wzywał z minaretu pobliskiego meczetu. Poczuliśmy od razu, że chcielibyśmy się tu trochę zadomowić, i zostaliśmy na 3 noce.
Dla dziewczyn oglądanie codziennego życia z bliska było fascynujące. Pierwszą fascynacją był port rybacki. Ciągle panuje tu ruch, uwijają się rybacy zwijający sieci, robotnicy w stoczni kutrów, sprzedawcy ryb i ich oprawcy. Oraz same owoce morza – kraby, kałamarnice, langusty, rekiny, płaszczki, węże wodne i mnóstwo innych ryb. Większość z nich dziewczynki mogły dotknąć, i mimo że kraby miały związane szczypce, i tak straszyły. Wybraliśmy sobie okazalsze ryby, które przy porcie upieczono nam na ruszcie. Potem dłuższą chwilę zajęła nam obserwacja mew, które mają tu codziennie prawdziwą ucztę. Mężczyźni siedzący powyżej murów miast sprawiają ryby, a resztki rzucają mewom na pożarcie. Ale czasem trafia się cała ryba. Specjalnie dla dziewczynek rybak rzucił mewom kilka półmetrowych sztuk, i choć trudno w to uwierzyć, każda została połknięta w całości.
Kolejnym przeżyciem był targ mięsny. Pierwszego dnia tylko się po nim pokręciliśmy, kupując u wyjścia tylko jaja, ale nazajutrz tu wróciliśmy. Po kurczaka na tadżin – czyli tradycyjną potrawę marokańską przygotowywaną w wysokich glinianych naczyniach. Sprzedawca przywitał nas, po czym chwycił pierwszego kuraka z brzegu, podwinął mu skrzydła, żeby nie uciekł, i posadził na wagę. 2 kilo. Może być. To był niestety wyrok dla biednego ptaka, i początek kolejnej trudnej lekcji dla dziewczyn. Sprzedawca sprawnym ruchem przekręcił mu szyję, tak że kurczak przestał się miotać, po czym szybko ją podciął, wkładając ptaka do ciemnego pojemnika do góry nogami. Paweł podejrzewa, że tak kurczaki się topi, ale nie jestem przekonana. Wygląda to w każdym bądź razie dość humanitarnie, a kurak długo nie cierpi. Po dwóch-trzech minutach wyjmuje się tuszę, wkłada do kotła z wrzącą wodą i wyparza. Potem wkłada do specjalnej maszyny, która obrywa pierze - to wygląda najbardziej makabrycznie, mimo że kura już dawno zdechła… Na koniec sprzedawca ładnie nam wszystko oczyścił, pokroił, i podał w siateczce. Hania potem z nabożeństwem myła każdą część, Ola obierała warzywa, po czym obydwie ze smakiem zjadły kurę na kolację.
Przygotowywanie potraw samemu nie wychodzi może tak pysznie jak w restauracjach, ale ma swój urok. Trzeba najpierw pójść na suk i kupić warzywa, miętę, przyprawy, potem wszystko sprawić i porównywać ze smakiem oryginalnym. Codziennie parzymy sobie miętową herbatę, siedzimy na tarasie i słuchamy szumu fal. I aż żal nam stąd wyjeżdżać. Ola nazbierała na plaży sporą kolekcję pięknych muszli, i ma nadzieję że dowiezie je do Polski – żeby pokazać w przedszkolu. Hanka chodzi już tylko ścieżkami tutejszych kotów, i postanowiła że w przyszłości otworzy szpital dla zwierząt. Paweł zaczął się uśmiechać do sprzedawców, którzy codziennie od nowa nakłaniają go do kupna okularów Ray-ban albo ciastek z marihuaną – w końcu to mekka dawnych hippisów i dzisiejszych surferów. Dzisiaj – ku jego wielkiej radości, poznał nawet Marokańczyka mówiącego po polsku. Pracował kiedyś dla Polskich Linii Oceanicznych z Gdyni jako kuchmistrz. Pochwalił Pawła za dobry wybór ryby na obiad, i przyznał, że zapłacił tylko 10 DH więcej niż lokalni, co wprawiło mojego męża w naprawdę dobry nastrój. Tym bardziej że targował na migi. Salam! Osobiście mogłabym tu zostać do końca naszych wakacji, ale Ola już się niecierpliwi i pyta o wyprawę na wielbłądach. I chociaż na pobliskich wydmach przy plaży też oprowadza się turystów, a dzieciom pewnie by to wystarczyło, to na takie lenistwo się nie pokusiliśmy. Czas ruszyć w stronę Sahary.

Comments

  1. Bardzo milutko się czyta, miło dowiedzieć sie że lokalni są bardzo mili i przyjaźni (tylko 10Dh drożej ;) ). Czekam z niecierpliwością na dalsze wieści!
    brat

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular Posts