Sri Lanka part.1 - Mirissa

Boli mnie głowa i nie mogę spać… I tak już trzeci dzień nad Oceanem Indyjskim. Męczy mnie huk fal, które z impetem rozbijają się o brzeg, wycie bezdomnych psów, które biegają bezpańsko po plaży, szum wentylatora. I czuję się jak w klatce zamknięta pod nasączoną czymś moskitierą. Jest pięknie, wiem, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby zacząć się cieszyć.

Przylecieliśmy na Sri Lankę w nocy z soboty na niedzielę. Po szybkiej aklimatyzacji w hotelu z basenem w okolicy lotniska, ruszyliśmy na południe Colombo. W dniu wyjazdu w Polsce żegnały nas sowite mrozy (-15 st. C), a my nie chcąc ciągnąc potem w plecakach kozaków i płaszczy, musieliśmy jakoś przetrwać w polarze i tenisówkach. Wprawdzie przerwy między przejazdami Gdańsk – Warszawa – Okęcie nie były długie, ale każde 5 minut na dworzu było… no było trudne. Tym weselej nam się zrobiło, kiedy poczuliśmy, jak obkleja nas wilgotne rozgrzane powietrze wyspy.

Pierwszą bazę założyliśmy w Mirissie, małej wiosce przy ładnej plaży ok. 20 km na południe od Galle. Wynajęliśmy pokój na plaży, jeden z trzech przy małej knajpce w stylu reggae. Wiadomo, byliśmy złaknieni oceanu, ciepła i piasku. Efektem zachłanności była moja bezsenność.

Dni spędzaliśmy leniwie, taplając się z maskami w zatoce, jednak z uwagi na liczne jeżowce ograniczyliśmy akwen do bardzo małego. Spacerując obserwowaliśmy życie. Ceylon nie przypomina Indii, jak twierdzą niektórzy. Buddyzm wprowadza trochę inny, spokojniejszy tryb życia. Nikt nie ugania się za nami, na ulicach jest porządek, ludzie wyglądają na zadbanych i pogodnych. Higienę zachwalam w porównaniu do Indii, bo oczywiście nie odbiega ona wiele od krajów arabskich, i już wcale nie przypomina europejskiego standardu. Ale dla oszczędnego turysty to jednak przyzwoite warunki za przystępną cenę.

Ceny jednak zmieniły się diametralnie od 2012 roku, co w parze z wprowadzeniem opłat za wizy i planowanych dalszych podwyżek, powoli eliminuje ruch backpackersów. Za nasz pokój z jednym potrójnym łóżkiem i łazienką płacimy 28 US za dobę ze śniadaniem. Koło lotniska było to 40 US. Do tego wyżywienie w lokalach przy plaży to 3-5 US za danie, nie obejmuje to ryb, które choć pyszne kosztują w knajpce ok. 15 US. Lonely Planet już bardzo się zdezaktualizował, podane w nim ceny trzeba mnożyć razy dwa lub trzy. Szukamy oczywiście brudnych jadłodajnie przy ulicy, gdzie jedzą lokalni, i tu za rice and curry, pyszną wizytówkę Ceylonu, płaci się 1,2 US (120 Rupii). W knajpce dla turystów 3 US. Ale nie każdy lubi jeść rękoma prosto z talerza owiniętego w folię jednorazową, i w tempie odpowiednim dla barów mlecznych, a tak tu jest. My chętnie się stołujemy w takich miejscach, ale wtedy w menu nie ma szans na frytki, a oprócz frytek dziewczynki tolerują na ciepło tylko rybę i jaja na twardo.

Podróżowanie z dziećmi, przynajmniej małymi jak nasze (5 i 7 lat) nie podraża kosztu noclegu. Płacimy jak za dwójkę, i dla dwóch osób śniadanie (wystarcza nam wszystkim). Do tuk-tuka też mieścimy się na raz, chociaż rzadko pozwalamy sobie na taki luksus. Jest zbędny. Na wyspie lokalne autobusy kursują bardzo często. Są tanie, niezawodne i bardzo szybkie. I wbrew czytanym relacjom, nigdy nie musieliśmy jechać na stojąco. Trzeba tylko wsiadać na stacjach początkowych. Poza tym to świetny punkt styczności z lokalnym życiem. Kierowca ma nad głową tandetne święte figurki, które zaczynają mrugać kolorowo, kiedy wciska hamulec. W miejscu na bagaże na naszymi głowami powciskane są wielkie kolumny, z których dosłownie ryczy miejscowa muzyka. Wszystkie okna pootwierane dają wrażenie niezłego pędu powietrza, ale i prędkości autobusy rozwijają dość duże, nie stroniąc od brawurowego wyprzedzania. Generalnie trzeb być mistrzem formuły 1 , żeby zacząć pracę jako kierowca publicznego autobusu.

Autobusem wybraliśmy się do Galle, łącząc wypad z wycieczką do położonego nieco na wschód lasu tropikalnego (Kottawa). Las jest objęty ochroną jako skupisko bardzo różnorodnej fauny i flory, i trzeba zapłacić za wstęp w dyrekcji lasów. Kwota nie jest symboliczna (6 US od osoby) ale sam rezerwat wygląda trochę jak śmietnik, zwiedzających wita zawalona pniami ścieżka pnąca się wzdłuż głównej szosy, co raczej nie sprzyja obserwacji dzikich zwierząt. Skutkuje to aferą. Wparowaliśmy do dyrekcji i poprosiliśmy o zwrot pieniędzy za bilety. Urzędnik trzęsącymi się rękoma wydał nam dwa razy tyle co trzeba, pewnie z powodu nerwów, i ze smutnym wzrokiem powiedział, że odbieramy mu tym samym pensję. Byliśmy gotowi napisać zażalenie, wpisując numer biletu, żeby nie wyglądało, że bogu ducha winny leśniczy wziął pieniądze do kieszeni, ale to wystraszyło go jeszcze bardziej. Pierwszy raz pozbawieni empatii, twardo postawiliśmy na swoim. Oliwy do ognia dolał pan pilnujący rzekomo darmowego basenu przy potoku w lesie, który po naszej kąpieli zażyczył sobie ekstra zapłaty. Oczywiście nie mógł nam udokumentować że w ogóle tu pracuje, więc jego też zostawiliśmy z kwitkiem. Nikt na Sri Lance nie jest nachalny, ale ceny dla turystów zawyżają niemal wszyscy.

Fort Portugalczyków – Galle, wydaje się też trochę przereklamowany. Jest to kolonialna część miasta otoczona wysokim murem, który najefektowniej wygląda od strony wody. Wąskie uliczki nie mają w sobie życia, królują tu małe hotele oraz galerie i sklepy dla turystów. Rezerwat dla turystów. Tego nie lubimy. Mimo że kolonialna zabudowa w tropikach akurat mnie urzeka, i pewnie dlatego tak dużo skojarzeń z Laosem.

I w końcu whale watching. Rejs wiele mil od brzegu w poszukiwaniu wielorybów. Nasz kapitan był kiedyś członkiem załogi Rainbow Warriors (Green Peace), i swoje przekonania członka światowej Ligii Ochrony Przyrody przekuł na biznes. Wypłynęliśmy niewielkim stateczkiem o świcie, w doskonałych humorach. Szybko jednak się okazało, że dziewczynki mają chorobę morską i bardzo cierpiały, dopóki nie zasnęły. Obudził ich ruch na pokładzie, wszyscy z zapartym tchem cisnęli się do lewej burty, żeby zobaczyć płetwala błękitnego. Wielka ryba podpłynęła blisko łodzi (mieliśmy wygaszony silnik), po czym kilka razy zanurkowała pod nami, wynurzając się co rusz z innej strony. Była naprawdę na wyciągnięcie dłoni, co się bardzo rzadko zdarza. Z wrażenia nie byłam w stanie zrobić żadnego zdjęcia. Potem pojawiły się inne krążowniki, i czar prysł. Pozostałe wieloryby pokazywały się nam już tylko z bardzo daleka, najczęściej wypuszczając w górę fontannę wody lub machając płetwą ogonową. Tego pewnie już nigdy nie doświadczymy, i mimo że była to najdrozsza wycieczka, a Ola i Hania były szczęśliwsze po zejściu na ląd, to było warto.

Ostatniej nocy w Mirissie wreszcie zasnęłam.

Comments

  1. Hejka, super wycieczka, zazdroszczę przeogromnie. Wiesz może co jest lesze? Bo nie wiem czy wybrać pit 36 czy pit 37. Kurczę zagwostka taka hahaha a ja kompletnie tego nie ogarniam!

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular Posts