Dzikie historie
Powrót z gór miał przebiegać spokojnie. Na trasie czekały na
nas Salta, Cafayete, Cordoba i Rosario.
Jednak góry powoli wypuszczały nas na równiny. Dopiero daleko za Cafayete
przestały nas męczyć serpentyny i strome zjazdy. Trud wynagrodził nam most z
„Dzikich historii”, który udało się nam znaleźć na trasie Salta-Cafayete. Kto
widział film, ten pamięta nowelkę o dwóch zawziętych kierowcach, których urażone
ego popycha do walki na śmierć i życie. Kiedy policja znajduje ich ciała w
spalonym wraku auta, wiszącego pod wiaduktem przecinającym górską rzekę,
jedynym sensownym wytłumaczeniem dla inspektora jest, na ironię, podłoże
miłosne. Wypatrywaliśmy żółtych prętów mostu całą drogę. Chwilę przed zachodem
słońca mijaliśmy zamknięty odcinek trasy, i w oddali mignął nam zarys mostu. To
był TEN MOST, od razu rozpoznaliśmy znaną scenerię. Film obejrzeliśmy tydzień
przed wylotem w Żaku, przy pełnej sali.
Ta czarna komedia wprowadziła nas w świetny nastrój, ale też przez szkło
powiększające pokazała, czego się spodziewać po Argentynie. Dlatego już
wiedzieliśmy, gdzie nie parkować w dużych miastach, jak reagować przy
wyprzedzaniu na trasie, i gdzie nie jeść. Chociaż frytkom się nie oparliśmy.
Papas fritas to nasze ulubione danie. Wszystko w Argentynie
podaje się albo ‘con papas fritas’ albo ‘con ensalada’. Jako że sałatka to
trochę zielonych liści z kawałkami pomidora i marchewki, oczywiście bez
dressingu, wybieraliśmy papas fritas. Tłuste, zawsze robione na poczekaniu ze
świeżo obranych ziemniaków albo batatów, suto posolone. Przysmak mojego brata. Dla papas fritas można
przymknąć oko na całą mizerię kuchni argentyńskiej, gdzie jedyną przyprawą jest
sól. Można zjeść mięso z grilla, kanapkę z mięsem z grilla (lomito) albo ze schabowym (milanesa).
Każda kompletna kanapka (completa) ma w składzie kotlet, ser, szynkę, omleta i
sałatę. Do tego oczywiście frytki. Dwoma kanapkami najada się w sumie cała
rodzina. Zosia dostaje omleta, dziewczyny frytki, a my zjadamy resztę.
W żadnym z mijanych miejsc nie zatrzymaliśmy się na dłużej.
Salta odkryła przed nami urokliwe, kolonialne centrum, Cafayete ciepłe wieczory
i pyszne wino, Jezus Maria ładny jezuicki klasztor, a Cordoba ciemną historię
czystek policyjnych z lat 70tych i podmiejski dom Ernesta Che Guevary. Potem
było trochę nerwów i spanie na dziko, ale mieliśmy jeszcze ze sobą wino, salami
i ser, wiec ostatecznie wypadł całkiem miły wieczór na placu zabaw nad rzeką. Kempingi
już trochę się nam nudziły. Łudząco podobna sceneria z betonowymi stołami i
grillami, oraz obowiązkowe koszenie trawnika o świcie doprowadzały nas do
szału. Obiecaliśmy sobie, że przyspieszymy przejazd i na ostatnie 3 dni
znajdziemy jakiś dom na wsi.
Sposób szukania noclegu na trasie na ogół załatwiał właśnie
kemping, o ile dojeżdżaliśmy do niego przed zmrokiem. Jeśli zastawała nas za kierownicą noc,
pozostawało nam liczyć na podpowiedzi samochodowego GPSa. Już kilka razy wyprowadził
nas w pole, więc staraliśmy się nie nadużywać jego uprzejmości, ale pośpiech
robił swoje. Nie udało się znaleźć po drodze żadnych hotelików. Jak zawsze było
ich sporo po drodze, tak teraz nawet w większych miejscowościach nie było
dosłownie nic. Kusiły nas dwa razy podświetlone wjazdy do motelu, ale szybko
się okazało, że to takie motele nie dla rodzin. Wjeżdża się autem prosto do
garażu, z którego drzwi prowadzą do pokoju bez okien. Romantycznie i anonimowo.
Ostatecznie znowu w czwartek w środku nocy przemierzaliśmy jakąś gruntową drogę
w poszukiwaniu kempingu, który był na mapie, ale nie mogliśmy go namierzyć w
terenie. Wreszcie dojechaliśmy do miasteczka, do którego spokojnie można było
wjechać główną drogą, na której stał wielki kierunkowskaz na kemping. Byliśmy
uratowani, ale zmęczeni.
Nasza potrzeba domu rosła w siłę. Jednak zaplanowanie
noclegu innego niż kemping wymagało już współpracy z Internetem, a ten był
tylko na dużych stacjach benzynowych. Dzieci dostały lody, a my szukaliśmy
szczęścia na portalach rezerwacyjnych. Pech chciał, że wszystkie wolne miejsca
były tylko w ścisłym centrum Buenos Aires, a my już nie chcieliśmy tam wracać.
Postanowiliśmy znowu zdać się na drogę. Moje wymarzone estancje gauchów, zapamiętane
ze stron powieści Marqueza, okazały się ekskluzywnymi polami golfowymi dla
bogaczy. Innych miejsc na wypoczynek znów nie było widać. Pojechaliśmy aż do
Tigru, dzielnicy położonej na kanałach dopływu Parany. Zostały nam znowu
kempingi, ale te dostępne z lądu były koszmarne. Zanim jakikolwiek znaleźliśmy
, znowu mieliśmy nocne jazdy terenowe. Tym razem byłam na granicy wytrzymałości
i ryczałam jeszcze godzinę po rozbiciu namiotu. Jednak źle robi ostrzenie
apetytów.
Ostatecznie mój dzielny i zaradny mąż dokonał odkrycia,
które przerwało złą passę. W krainie gauchów i koni, 100 km od stolicy, znalazł
Matera Lodge, dawną posiadłość, po której zostały już tylko resztki zabudowań.
Właściciel zbudował dom letniskowy dla 4 rodzin, basen i zadaszone patio, gdzie
serwował gościom smakołyki. Co więcej, rozmawiał po angielsku. Tylko tyle
potrzeba było nam do szczęścia. Nie ruszyliśmy się z tego sporego terenu
porośniętego starodrzewiem przez trzy dni, aż do dnia wylotu. Prawda jest
prosta, po trudach podróży potrzebny jest dobry odpoczynek.
Udało się zachować dobre wspomnienia, ze złych się śmiejemy.
To były 4 tygodnie przygody i wspaniałego czasu tylko ze sobą i dziećmi. Wszyscy
tego bardzo tego potrzebowaliśmy.
Teraz wracamy do wszystkiego, za czym się stęskniliśmy. Za
rodziną, jak bardzo kochaną, za przyjaciółmi, za szkołą, za domową kuchnią. I
pewnie tylko przez polską pogodę już zaczynamy tęsknić za Argentyną…
Potwierdzam, uwielbiam frytki w kazdej postaci :) Zuzka tez :)
ReplyDelete