Buenos Aires, Argentyna
Nareszcie wyjechaliśmy z Buenos Aires! Pierwszy kontakt z
argentyńską rzeczywistością był trudny, co można było przewidzieć. Tyle było
ciężkich tematów do zamknięcia przed wyjazdem, że przygotowania szły drugim
torem. Nie poszliśmy na kurs hiszpańskiego, i to był jednak błąd.
Ale zacznijmy od początku. Lecieliśmy do Buenos liniami
Iberia po bardzo okazyjnej cenie, lotem z Pragi, z przesiadką w Madrycie. Tam
mieliśmy 6 godzin przymusowej przerwy. Kiedy już weszliśmy zmęczenie na pokład
Air-busa, okazało się że wieża zamknęła wszystkie pasy startowe z wyjątkiem
jednego, z powodu silnych opadów śniegu. Czego jak czego, ale śnieżycy w
Madrycie się nie spodziewaliśmy. 3 godziny czekaliśmy na swoją kolej do startu.
Opóźnienie nie wywarło wpływu na rytm pracy niewzruszonej załogi. O 5 nad ranem
naszego czasu, kiedy dzieci już smacznie spały, podano obiad… Potem można już
było swobodnie odchylić fotel i zdrzemnąć się lub oglądnąć jeden z dwudziestu
filmów do wyboru. Przesunięcie czasu w Argentynie to minus 4 godziny. O 15
naszego czasu, a 11tej czasu lokalnego, zawitało śniadanie. Po godzinie
podchodziliśmy już do lądowania. 16 godzin w samolocie trochę nas wybiło z
rytmu, ale szybko namierzyliśmy wypożyczalnię i powitaliśmy naszego krążownika
szos na następne 6 tys. km, Renault Logan. Za 160 zł za dzień można by się spodziewać
trochę większego szału, a tu nawet wszystkie zamki są na kluczyk, a okna
otwierają się na korbkę. Na szczęście jest to co najważniejsze, czyli
klimatyzacja i pojemny bagażnik.
Dość sprawnie dojechaliśmy do centrum Buenos, na ulicę
Mexico w dzielnicy San Telmo. Gdzieś tu zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu Viejo
Telmo. Numeru domu nie było na gzymsie, ale naklejka Tripadvisor na drzwiach do
trochę zrujnowanej kamienicy podpowiadała, że to może być nasz cel. Wbiegłam do
recepcji pytając się po angielsku, gdzie możemy zaparkować samochód. No english
– odpowiedział chłopak na recepcji. Po chwili klikania na translatorze Google
wyjaśnił mi że najbezpieczniej zaparkować na płatnym parkingu jedną przecznicę
dalej. Na ulicach w centrum zatrzymywać się nie wolno, od razu zjawia się
drogówka i odholowuje auto na dużo droższy parking. Kto oglądał „Dzikie
historie” ten będzie wiedział, o co chodzi. Jest jednak jedno wyjście, jeśli naprawdę
trzeba na chwilę zaparkować auto na ulicy, to trzeba zostawić uniesioną
przednią maskę. Jak głupio by to nie brzmiało, mijaliśmy potem dziesiątki
samochodów zaparkowanych na tzw. awarię.
Hostel jest całkiem ok., w stylu kolonialnym, chociaż czasy
świetności ma już dawno za sobą. Wynajęliśmy dwie dwójki z łazienkami i
śniadaniem w cenie. Do dyspozycji mieliśmy salon na 1 piętrze, kuchnię z
jadalnią i dużym tarasem na dachu 3 piętra. Dziewczyny szybko zawarły znajomość
z dwoma córkami właścicieli, Hulitą i Samantą. Grały w piłkę na dachu i wcale nie
rwały się do zwiedzania. Ale wyjść wypadało. Zwłaszcza że pogoda nam sprzyjała,
22 stopnie i rześki wiatr pozwalały odetchnąć między murami. Pierwszego
wieczoru po przyjeździe wyszliśmy na miasto i co? Oczywiście rodzina Rusińskich
wpakowała się w sam środek demonstracji na placu przed pałacem prezydenckim. Zosia zupełnie nieświadoma idei, zaczęła
klaskać i skandować wraz z zebranymi na placu ludźmi. Zagailiśmy lokalną
telewizję o przyczynę protestu, okazało się że rano zamordowano prawnika, który
miał dziś zakończyć proces w sprawie nadużyć Ministerstwa Spraw Zagranicznych w
kontaktach z Iranem. Rząd nieoficjalnie
wspomagał kraj w zamian za korzyści związane z energetyką atomową. Potem
dowiedzieliśmy się, że na tym samym placu odbywają się średnio dziennie 2-3
takie demonstracje. Taka forma demokracji. Wszelkie protesty są legalne i nie mogą
być usuwane siłą, stąd sporo w centrum namiotów rozbitych pod pretekstem
domagania się o swoje racje – od obrońców zwierząt do obrońców praw człowieka.
Jeśli będziemy niewypłacalni, zawsze możemy do nich dołączyć z hasłem – ‘Żądamy
wprowadzenia języka angielskiego do szkół’.
Z uwagi na nasz lichy hiszpański, i brak spodziewanej
wymiany informacji na recepcji, postanowiliśmy wybrać się na zorganizowaną wycieczkę
z przewodnikiem, tzw. free-walking tour. Takie formy oprowadzania po dużych
miastach są bardzo popularne wśród backpackerów na całym świecie, bo nie
wymagają żadnych formalności ani zgłoszeń. Nie wiedzieliśmy, że będzie ona
miała dla nas zgubne skutki…
Na placu pod parlamentem
codziennie o 15tej czeka na chętnych Martin, tutejszy chłopak z pomarańczową
parasolką w dłoni. Zebrała się grupka bez mała 20 osób, głównie Amerykanów.
Trasa wycieczki wiodła szlakiem polityczno-ekonomicznym, od parlamentu do
pałacu prezydenckiego. Po drodze na Mayo Avenue zwiedzaliśmy Tower Building,
pretendujący do najwyższego w mieście na początku zeszłego wieku budynek ,
zaprojektowany przez dwóch włoskich architektów na cześć twórczości Dantego.
Jego wnętrze miało odzwierciedlać scenerią „Boskiej komedii”. Zobaczyliśmy
tylko parter, uosabiający piekło. Dość ekskluzywne, trzeba przyznać. Stare
windy z żelazną kratą wiozły wybrańców do wieżyczki na samej górze budynku,
która symbolizowała niebo. Architektura w centrum Buenos potrafi zachwycić, ale
wszystkie perełki blakną w zestawieniu z
sąsiadującymi molochami z lat 70tych , a mury są zwyczajnie zaniedbane.
Poza ścisłym centrum wszystko wygląda znacznie gorzej, a słynna kolebka tanga –
dzielnica Boka to nic innego niż blaszane slumsy pomalowane na jaskrawe kolory.
Miasto jest ogólnie męczące, zatłoczone, i brakuje w nim zieleni.
Sam spacer byłby mimo wszystko przyjemny, gdyby nie przystanek
na Florida Street. Tu na każdym rogu ktoś woła „Cambio!” (tłum. „Change”).
Martines spokojnie nam wytłumaczył zasady działania Blue Market w Argentynie. I
to nas trochę zmroziło. Od 2001 roku, kiedy Argentyna zbankrutowała, i dokonano
dewaluacji pieniądza, w wyniku której Argentyńczycy stracili swoje
oszczędności, rynek jest podzielony na oficjalny, i tzw. blue market. Oficjalnie
Argentyńczycy nie mogą oszczędzać w obcych dewizach, a ich kupno jest
obwarowane restrykcyjnymi pytaniami. Ale argentyńskie pesos sukcesywnie traci
na wartości, co by potwierdzały ceny dużo wyższe niż w przewodnikach sprzed
dwóch-trzech lat. Bochenek chleba kosztuje 30 pesos, czyli jakieś 15 zł! Z tego
względu Argentyńczycy cenią sobie odkładanie do skarpety, lub na zagranicznych
kontach, amerykańskich dolarów. Dolar ma tu takie znaczenie jak w Polsce w
latach 80-tych. I dlatego na niebieskim rynku są skłonni go skupować po kursie
prawie dwukrotnie wyższym niż oficjalny kurs rządowy. Co to oznaczało dla nas?
Że wybierając gotówkę z bankomatu, złotówki były przeliczane najpierw na
dolary, a potem na pesos wg kursu kupna 1USD=7 pesos. Mając dolary w gotówce,
na ulicy dostawało się za 1 USD=13 pesos. Czyli za wszystko płaciliśmy 40%
drożej niż szczęśliwi posiadacze żywej amerykańskiej gotówki…
Paweł był zły, ja jeszcze bardziej. Nakręcało to niezdrową
atmosferę. Niby byliśmy na wakacjach, ale fakt bycia frajerem raczej nie
sprzyjał wakacyjnym nastrojom. Może gdybyśmy nie poszli na tą darmową
wycieczkę, za którą i tak na końcu daje się tipy, to bylibyśmy spokojniejsi.
Cóż… potrzeba matką wynalazku. Popytaliśmy trochę amerykanów (z tutejszymi
nadal nie umiemy się dogadać) i okazało się, ze są jakieś szanse na zdobycie
gotówki. Jedna to xoom.com, strona umożliwiająca przelewy dolarów z twojego
konta na konto placówki, która wyda twojemu przyjacielowi równowartość w gotówce.
Były jednak restrykcje co do wysokości dobowych transakcji, a koniec końców
okazało się że trzeba mieć konto w USD. Wówczas zaświtała kolejna gwiazda -
bankomaty w Urugwaju wydają pieniądze w dwóch walutach, m.in. w dolarach! Całe
doświadczenie naszych rozmówców ograniczało się do wycieczki promem do Camino
po drugiej stronie zatoki (Urugwaj), gdzie polowa pasażerów rannego promu
wybierała całą zawartość dewizy z czterech bankomatów. Prom kosztował ok. 150
USD w dwie strony. To taka prowizja od transakcji. Ten scenariusz zmuszał nas
do rozłąki i zostania na miejscu o jeden dzień dłużej drugiej jednak strony
nikt z nich nie był w posiadaniu własnego samochodu.! Poszliśmy tym tropem. Sprawdziliśmy
wszystkie drogowe przejścia graniczne z Urugwajem na trasie do wodospadów
Iguacu, i postanowiliśmy zaryzykować własny autorski plan przemytu dolarów do
Argentyny.
Właśnie opuściliśmy stolicę, jedziemy na północ, szukać
spokoju i tańszego życia.
Comments
Post a Comment