Wodospady Iguazu
Kto by przypuszczał, że Zosia zaśnie akurat 100 metrów przed
dojściem do Gardzieli Diabła, najwyższego z kompleksu największych wodospadów Ameryki Południowej.
Do kaskady szliśmy długim na 1200 metrów pomostem nad rozlewiskiem Rio Iguazu.
Ola i Hania ganiały za gigantycznymi motylami, które latały dookoła. Żółte fruwały w rojach, przez co wyglądały
jak chmura bratków, jak magia, zupełnie niesamowicie. Inne powolnymi ruchami
skrzydeł wznosiły się w powietrze, jakby chwaliły się swoimi barwami i piękną linią
skrzydeł obwiedzionych czarną linią – niebieskich i brązowych, o rozmiarach
zbliżonych do dorosłej dłoni. W rzece pływały wielkie sumy i mniejsze, ale
bardzo żwawe żółwie.
Zaaferowani żywą przyrodą, niepostrzeżenie dotarliśmy do
wodospadu. Podobno Pierwsza Dama, żona Roosvelta, powiedziała na jego widok
„Biedna Niagara”. Kipiel wody spadającej w dół, którego dnia nie widać z
naszego poziomu, przyprawiała o drżenie nóg. Stalowe platformy wyglądały dość
solidnie, ale równolegle biegła zupełnie zniszczona przez rzekę stara kładka.
Staliśmy na samej krawędzi, z kilkudziesięcioma osobami w jednym miejscu. Można
się przestraszyć. Zosia była już zbyt zmęczona słońcem, żeby się tym
przejmować, i smacznie pochrapywała w wózku. Wózek nota bene trochę dostał w kość,
i odpadło nam jedno koło. Paweł wierzy w niezawodność taśm montażowych i co dwa
dni dokleja koło do wózka na nowo. Sam monter sugeruje zmianę treści na
następującą: „wózek, po jednej zmianie taśmy, jeździ wspaniale do dziś”. Tak czy inaczej, wciąż niego korzystamy.
Na terenie parku spędziliśmy cały dzień. Ścieżek i miejsc do
oglądania wodospadów starczyłoby na tydzień, my wybraliśmy jeszcze dolną pętlę,
z której można zobaczyć wodospady z dolnej perspektywy. Trasa wiodła przez
teren zalesiony, przyroda i wilgotność dawały poczucie obcowania z dżunglą. Na drzewach grasowały małe małpki,
faworytki Zosi, a na ścieżkę zupełnie bez obaw wychodziły całymi stadami
szopowate Coati, które upodobała sobie Hania. Ogólnie przyroda ożywiona
przegrywała z przyrodą nieożywioną i dojście do kolejnej kaskady trwało dużo
dłużej, niż by to wynikało z planu.
Dlatego następnego dnia nie wybraliśmy się po raz kolejny do
parku, gdzie planowaliśmy dłuższą wyprawę do naturalnie powstałego u ujścia
wodospadu basenu, tylko odwiedziliśmy sanatorium dla dzikich zwierząt, które z
różnych powodów potrzebowały pomocy weterynarza. Guira Oga w Puerto Iguazu to
jedno z niewielu miejsc, gdzie nie doświadcza się turystycznego kiczu. Miejsce
jest autentyczne, a przewodnicy pracują też ze zwierzętami, co więcej, potrafią
opowiedzieć o swojej pracy po angielsku. Po kilku kilometrach jazdy traktorem w
głąb dżungli, dotarliśmy do miejsca, gdzie na terenie zamkniętym żyją
zwierzęta, które nie poradzą sobie nigdy na wolności. Ten obszar jest otwarty
dla zwiedzających. Ale ideą placówki jest rehabilitacja i przywrócenie dzikich
zwierząt na łono natury. Te przebywają ma obszarze zamkniętym dla ludzi spoza
obsługi. Stąd naturalne środowisko lasu deszczowego. Mieliśmy okazję zobaczyć
tukany, olbrzymie papugi, kajmany, mrówkojady, pancernika, pumę i panterę. W
grupie ok. 20 osób nasza rodzina ciągnęła się na samym końcu, bo dziewczyny
niechętnie odchodziły od kolejnych wybiegów. Na koniec dostaliśmy numer do
zwierzęcego pogotowia, które przyjeżdża po ofiary wypadków samochodowych. Ola i
Hania nie chciały się odkleić od naszej pani przewodnik. Fauna dżungli zupełnie
je urzekła.
Północ prowincji Misiones to też miejsce, gdzie żyją jeszcze
Indianie Guarani. Spotykaliśmy ich na straganach z pamiątkami w Parku Iguazu, a
potem na przedmieściach Puerto Iguazu, gdzie mieszkają w prymitywnych osadach.
Żyją na styku Argentyny, Brazylii i Paragwaju jak nasi dawni Cyganie. Koczują w
okolicach większych miejscowości, żyjąc z żebrania lub rękodzieła, śpiewu i
grania. Po pewnym czasie przenoszą się w nowe miejsce. Dzieci nie uczęszczają
do szkół, rodzice nie chodzą do pracy. Ilość niezamieszkałych przestrzeni
umożliwia taki tułaczy tryb życia, a niedostępna dżungla jest akurat ich
naturalnym środowiskiem, w którym potrafią sobie radzić. Mieliśmy jednak jakąś
moralną blokadę, żeby wejść do osady i robić zdjęcia. Co innego dzikie
zwierzęta, a co innego Guarani. Nawet jeśli oni sami za kilka groszy chętnie by
nam pozowali…
Comments
Post a Comment