Dzień do tyłu
Zdarzają się dni pechowe. Od początku do końca. Właśnie taki
dzień mamy za sobą.
Rano wyjechaliśmy z najdzikszego, jak do tej pory, kempingu,
równie wiekowego jak jego właściciel Richard, i po dosłownie 300 metrach
natknęliśmy się na leżącego na drodze źrebaka. Maluch jeszcze oddychał, w
zadzie miał głębokie rany po ugryzieniu jakiegoś drapieżnika. Już nie krwawił, muchy wszystko zdążyły
wyczyścić. To niemożliwe, żeby nikt go wcześniej nie zauważył, była już 10
rano. Klęknęłam i zaczęłam go poić wodą z butelki. Malec pił chciwie. Na skraju
drogi spokojnie pasł się dorosły koń, może tego samego właściciela. Koni
wszędzie tu od zatrzęsienia. Minęło nas kilka osób, każdy zatrzymał się na
chwilę, ale ostatecznie znowu zostaliśmy sami. I trochę bez pomysłu, co robić
dalej. Naprawdę bez języka ani rusz. Wtedy zerwała się Ola, co sił w nogach pobiegła
do najbliższego gospodarstwa po pomoc. Kiedy się jej pytaliśmy potem, jak udało
jej się przekonać dorosłego faceta, żeby za nią tu przyszedł, powiedziała:
- Mówię mu, że tere is a horse, ale on nic nie rozumie, więc
machnęłam ręką i powiedziałam ‘Come on!’.
Kiedy odjeżdżaliśmy, konik stał już o własnych siłach, i
czekał na weterynarza. Wszyscy po cichu liczymy, że uda mu się przeżyć.
W Corrientes, które było rzut beretem, zatrzymaliśmy się na
rządowej stacji YPF, która oferuje wifi i najtańsze paliwo po stałej cenie w
całym kraju. Spory sznurek aut w kolejce potwierdzał, że tańszej nafty w
okolicy nie znajdziemy. Weszłam z dziewczynami do kawiarenki, kupiłam Oli i
Hani po lodzie, Zosi lizaka, a nam kawę, i rozłożyłam się z laptopem na stole. Chwila łączności ze
światem wymaga odrobiny odświętności. Podłączyłam komputer do prądu. Po chwili
Hanka zabrała do ładowania swojego tableta, Ola chwyciła więc swój żeby nie
odstawać. Do tego dwa smartfony w obiegu i pewnie przykuliśmy czyjś chytry
wzrok. Torba po laptopie stała otwarta naprzeciwko mnie, w niej podrukowane
bilety na samolot i ładowarki do aparatów i telefonów. Wychodziłam z kawiarni
ostatnia, rzucilam jeszcze okiem na stolik, ale nic nie zostało. Pomyślałam, ze
torbę musiał już zabrać Paweł.
Kiedy byliśmy już 150 km dalej, zapytałam o torbę. Dopiero
wtedy okazało się, że nikt jej z kawiarni nie zabierał. Po krótkiej naradzie
stwierdziliśmy, że ładowarki do aparatów są warte zawrócenia. W 3 godziny
przejechaliśmy drogę w tą i z powrotem. Nie byłoby nam szkoda straconego czasu,
gdyby torba czekała nadal w kawiarni. Ale jej już tam niestety nie było.
O 16 po południu staliśmy na rozgrzanym skrzyżowaniu miasta,
z którego wyjeżdżaliśmy w poludnie, i mieliśmy poczucie przegranej. Z czasem, z
planem, ze złodziejem. Ostatecznie wylądowaliśmy na wielkiej. zatłoczonej plaży
ciągnącej się wzdłuż rzeki Parany, i po raz ostatni się w niej wykąpaliśmy. Po
zachodzie słońca zjedliśmy obiad i podjęliśmy decyzję. Ruszamy na nocny rajd do
Salty, żeby nadrobić stracony czas. Do celu mamy ponad 800 km, o świcie powinniśmy być na miejscu.
Comments
Post a Comment